odparłby: miłość. Widzicie, co się stało? Miejsce pozytywnego
określenia zastąpiło negatywne i ma to znaczenie nie tylko językowe.
Przecząca forma słowa bez-interesowność nie sugeruje, abyśmy w pierwszej
kolejności czynili rzeczy dobre dla innych, lecz abyśmy odmawiali ich
sobie – jakby ważne było nie szczęście innych, lecz nasza
wstrzemięźliwość. Nie sądzę, aby to wynikało z chrześcijańskiej cnoty
miłości.
Nowy Testament wiele mówi o samowyrzeczeniu, ale nigdy nie jest
ono celem samym w sobie. Mamy dokonywać wyrzeczeń i brać na siebie
krzyż, aby naśladować Chrystusa. I niemal każdy opis tego, co
osiągniemy, tak postępując, zawiera odwołanie do jakiegoś pragnienia.
Jeżeli we współczesnym umyśle czai się przekonanie, że pragnienie
własnego dobra i nadzieja na osiągnięcie radości to rzeczy złe, to
wyjaśniam, iż przekonanie to wywodzi się od Kanta i stoików, a nie z
wiary chrześcijańskiej.
W rzeczy samej, wziąwszy pod uwagę szczodre
obietnice zawarte w Ewangelii, wygląda na to, że Chrystus Pan uważa
nasze pragnienia nie za zbyt silne, lecz za zbyt słabe. Tak jak u
nieświadomego dziecka, które zadowala się lepieniem babek w brudnej
piaskownicy, bo nie wie, czym jest obietnica spędzenia wakacji nad
morzem – nie ma w naszych sercach entuzjazmu i oszałamiamy się
alkoholem, seksem oraz ambicją, chociaż mamy obietnicę osiągnięcia
nieskończonej radości. Zbyt łatwo nas zadowolić.